GRA WIELKICH INTERESóW – rzecz o GMO
rozmowa z prof. nadzw. dr hab. Katarzyną Lisowską z Instytutu Onkologii w Gliwicach
Niezgodnością z prawem Unii Europejskiej tłumaczył prezydent Bronisław Komorowski swoją decyzję o zawetowaniu ustawy o nasiennictwie, która zawiera przepisy dotyczące GMO. Prezydent ogłosił swoją decyzję w środę, 23 sierpnia br. w Belwederze. Przypomnijmy: przyjęta przez parlament ustawa o nasiennictwie nie reguluje sprawy upraw genetycznie modyfikowanych, ale też ich nie zakazuje. Określa tryb rejestracji i wytwarzania materiału siewnego, głównie tradycyjnych odmian. Zawiera jednak zarazem, wywołujący duże kontrowersje, przepis dotyczący możliwości rejestracji odmian transgenicznych. Prezydent ocenił, że nie przyłożono wystarczającego wysiłku, by wytłumaczyć opinii publicznej kwestie GMO. Jak powiedział, efekt jest taki, że znaczna część opinii publicznej ma obecnie obawy do żywności modyfikowanej genetycznie, której on osobiście nie podziela. I właśnie o obawach wobec żywności modyfikowanej genetycznie rozmawiam z prof. nadzw. dr hab. Katarzyną Lisowską z Instytutu Onkologii w Gliwicach, która uczestniczyła w konsultacjach prezydenta z naukowcami w sprawie ustawy o nasiennictwie.
GMO to nowy „wynalazek” człowieka. Czy faktycznie i tym razem potrzeba była jego matką?
U progu większości naukowych odkryć nie leży bezpośrednia potrzeba, ale ciekawość badawcza i chęć zgłębiania tajemnic natury. Tak było również z genetycznie modyfikowanymi organizmami – najpierw była ciekawość mechanizmów jakie decydują o tym, że geny „działają”, a potem próba – czy potrafimy geny i inne sekwencje składać jak puzzle w nową, funkcjonującą całość.
Pierwsze próby manipulacji genetycznych na roślinach użytkowych zaczęły się w latach 80-tych i dotyczyły tytoniu. Z kolei pierwszy jadalny GM produkt to był pomidor o nazwie Flavr Savr dopuszczony na rynek w 1994 roku. Nie miał żadnych innych zalet, poza tym, że można go było dłużej przechowywać i się nie psuł. Jednak konsumenci nie chcieli go kupować i w końcu został wycofany z rynku. Także i dzisiaj, wbrew powszechnym wyobrażeniom, asortyment modyfikowanych genetycznie roślin uprawnych jest raczej skromny. Są to niemal wyłącznie cztery rośliny: soja, kukurydza, rzepak i bawełna. GM odmiany roślin odpornych na suszę i inne zmiany klimatyczne, mogące rosnąć na glebach zasolonych, jak również słynny „złoty ryż” z witaminą A – wciąż pozostają w sferze badań laboratoryjnych i funkcjonują raczej jako chwytliwe hasła marketingowe, niż jako rzeczywistość. W Europie wolno uprawiać jedynie dwie rośliny GMO: kukurydzę MON 810 (Monsanto) i ziemniak Amflora (BASF). Jednak wiele krajów Europy zakazało tych upraw. Ponad 90% uprawianych obecnie na świecie odmian GMO zawiera jedynie dwa rodzaje modyfikacji genetycznych, z których jedna powoduje oporność na herbicyd, a druga – zdolność syntezy naturalnego środka owadobójczego – bakteryjnej toksyny Bt. Rośliny pierwszego typu są oznaczane jako HR (herbicide resistant). Najczęstszą marką handlową roślin HR są odmiany Roundup Ready (RR) produkowane przez firmę Monsanto. Są one odporne na herbicyd Roundup, produkt tej samej firmy. Modyfikacja ta pozwala stosować opryski herbicydowe w czasie sezonu wegetacyjnego – chwasty giną, a uprawy GMO tolerują herbicyd. Toksyczne pozostałości herbicydu są niestety obecne w zebranym ziarnie.
Skąd się wzięło przekonanie, że GMO jest niezbędne w rolnictwie?
Poznanie molekularnych mechanizmów dziedziczenia, rozwój biologii molekularnej i możliwości, jakie stwarza tzw. inżynieria genetyczna, to wielkie osiągnięcia nauki w ostatnim stuleciu. Te odkrycia podsyciły nadzieje, że zbliżamy się do rozwiązania zagadki życia i że wkrótce zyskamy narzędzia, aby naturę poprawiać i naginać do naszych potrzeb. Ja sama wykorzystuję w mojej pracy naukowej techniki inżynierii genetycznej i znam tę euforię, jaką daje fakt, że możemy wycinać geny z jednego organizmu, wstawiać do drugiego, i że to działa! Jednak natura znów dała nam prztyczka w nos, bo za chwilę przekonaliśmy się, że nasza wiedza wciąż jest niepełna i niewystarczająca. Nie wszyscy jednak potrafią przyjąć taką lekcję z pokorą. Zawsze znajdą się naukowcy, którzy będą brnąć dalej w ślepy zaułek, pełni wiary w swoje możliwości. Zawsze też znajdą się tacy, którzy wietrząc dobry interes pójdą w tym kierunku. I tak została sztucznie wykreowana potrzeba zastosowania GMO w rolnictwie – jako „zbawcza technologia przyszłości”, która pozwoli wykarmić rosnącą populację światową, bo jest rzekomo bardziej wydajna i opłacalna. W rzeczywistości, za tymi pięknymi hasłami kryje się wielki biznes, wykorzystujący prawo patentowe, ściśle uzależniający rolnika od umów licencyjnych i swoich produktów, a hasła humanitarne i troskę o środowisko traktujący jako mechanizmy marketingowe. A grzechem wielu naukowców, którzy tak bardzo przekonują do zalet GMO, jest brak szerszej refleksji, jakie negatywne skutki społeczno-ekonomiczne i jaki wpływ na środowisko mogło by mieć wprowadzenie w Polsce technologii rolniczych opartych o genetycznie zmodyfikowane rośliny.
Może przybliży Pani krótko te skutki…
Uprawy GMO można określić jako „rolnictwo bez rolnika”. Na tysiące hektarów wystarcza kilka osób do obsługi. W Ameryce Południowej właściciel mieszka w Santiago de Chile i nigdy nie widział swoich wiejskich areałów. Wynajmuje firmę, która wiosną posieje, kilka razy w sezonie opryska plantacje, a potem zbierze zbiory. Polska ani Europa to nie są miejsca, gdzie ten rodzaj rolnictwa powinniśmy promować. Wprowadzanie latyfundiów może skończyć się upadkiem drobnych gospodarstw rolnych. Trzeba myśleć o tym, jak ta żyjąca na wsi część społeczności stawi czoła konkurencji potężnych koncernów i mechanizmów wprowadzających latyfundyzację wsi. Chcemy właśnie takiej przyszłości dla rolników w Polsce?
Kto na GMO zyskuje, a kto traci?
Trzeba mieć świadomość, że GMO to gra wielkich interesów. My dyskutujemy o zagrożeniach dla środowiska, o potencjalnym ryzyku zdrowotnym, a w rzeczywistości tu chodzi o interes ekonomiczny. Pamiętajmy, że Polska to blisko 40-to milionowy rynek konsumencki i jeden z największych krajów rolniczych w Europie. Jest więc o co walczyć! Dlatego lobby GMO trzyma rękę na pulsie i dokłada wszelkich starań, aby polskich konsumentów przekonać do żywności GMO, rolników zachęcić do uprawy modyfikowanych odmian, a polityków, naukowców i media uczynić swoimi sojusznikami. W dniach gorącej dziś debaty nad GMO w Polsce, portal Wikileaks zrobił nam prezent, ujawniając w sierpniu kilka depesz wysłanych z ambasady amerykańskiej w Warszawie. Ta lektura odsłania kulisy wielkiej wojny gospodarczej wokół GMO i mechanizmy, jakie są wykorzystywane, aby urabiać opinię publiczną, polityków i media. Widać z nich, jak pracowicie spędza czas amerykańska dyplomacja w Warszawie, jak konsekwentnie realizuje strategiczne cele swojego rządu. Powinniśmy się od nich uczyć. Byłam zbulwersowana, kiedy odkryłam, że wszystkie argumenty, które uzgodnili amerykańscy urzędnicy jako potencjalnie skuteczne w przekonywaniu Polaków do GMO, są dziś w powszechnym obiegu w naszych mediach! W depeszach z Warszawy czytamy m.in.: „adwokaci GMO – wpływając na opinię publiczną, muszą skupić się na potencjalnych zyskach dla konsumentów, a nie dla producentów. Nasza strategia, aby wpłynąć na bardziej pozytywne nastawienie opinii publicznej powinna być skupiona na podkreślaniu zysków dla konsumentów i na pozytywnym wpływie jaki GMO może mieć na obniżenie cen żywności i leków”. Czy coś nam to przypomina? Dalej czytamy: „Stopniowe wprowadzanie GM ziarna paszowego, inaczej niż żywności, wobec której jest duży opór, mogłoby w końcu zmiękczyć społeczny sprzeciw wobec innych zastosowań GMO. Importowane pasze GMO już są w Polsce, a wiec ten most został już przerzucony.” Ile razy czytałam w prasie, że „mamy już w Polsce GM soję i dlatego już za późno na protesty i zakazy GMO.” Świadomie, lub nie, nasi politycy, naukowcy i media realizują strategię, która została stworzona w ambasadzie USA. A że amerykański eksport soi GMO do Polski jest szacowany na 100 mln USD – to wyjaśnia, dlaczego tak bardzo chcą, abyśmy uwierzyli w zalety GMO…
Obejrzałam film dokumentalny „Naukowcy pod obstrzałem. Pułapki inżynierii genetycznej”.* „To przerażający obraz środowiska naukowego, które znajduje się w coraz większym niebezpieczeństwie utraty obiektywizmu w obliczu presji ze strony sektora komercyjnego” – czytamy w opisie. Czy rzeczywiście jest tak źle?
Powiem tyle – większości publikacji naukowych, które dowodzą, że żywność/karma GMO niczym się nie różnią od produktów naturalnych, pochodzi z laboratoriów koncernów, które produkują GMO. Już sam ten fakt powinien budzić refleksję – czy ci naukowcy są w pełni obiektywni? Czy nie ma tu konfliktu interesów pomiędzy dobrem społecznym a biznesem? Ten problem będzie się zresztą coraz bardziej nasilał, ponieważ coraz mniej publicznych pieniędzy jest zaangażowanych w badania, a coraz więcej badań finansuje przemysł biotechnologiczny. Kto płaci – ten wymaga. Trudno oczekiwać, że biznes będzie płacił za badania, których wyniki mogłyby rzucić cień wątpliwości na jego produkty.
„Nie ma żadnych dowodów na to, żeby żywność genetycznie modyfikowana komukolwiek zaszkodziła. Jedzą ją Amerykanie od 15 lat, karmione jest nią bydło i drób, i nic złego się nie dzieje” – taką tezę wygłasza genetyk z Uniwersytetu Warszawskiego prof. Piotr Węgleński. Czy rzeczywiście żywność pochodząca z odmian GMO jest dobrze przebadana?
Trudno dziś odpowiedzieć na pytanie, czy te produkty mogą być szkodliwe dla zdrowia. Wyniki badań naukowych na zwierzętach są niejednoznaczne, a badań na ludziach nikt nie prowadził. Wiemy dziś, że żywność GMO raczej nie powoduje ostrej toksyczności, bo to nie cyjanek potasu, który przynosi natychmiastowy efekt. Tutaj dynamika ujawniania się szkodliwych zmian – tak jak w przypadku palenia papierosów czy narażenia na azbest – ujawni się po dłuższym czasie. Problem w tym, że producenci GMO robią tylko krótkoterminowe testy na zwierzętach, w których takie zjawiska słabo się ujawniają, albo wcale. Brakuje długoterminowych testów, które wykażą, czy nie ma toksyczności chronicznej, albo wpływu na dalsze pokolenia. GMO w żywności mamy dopiero od 17 lat, nie ma w tej chwili obserwacji jego wpływu na ludziach, a instytucje takie jak EFSA (European Food Safety Authority) nie przeprowadzają własnych badań bezpieczeństwa GMO, a analizują jedynie wyniki dostarczane im przez producentów. Czy producent, starający się autoryzację produktu, dostarczy wyniki, które pozostawiają jakiekolwiek wątpliwości co do bezpieczeństwa? To jest konflikt interesów! Wiemy też obecnie, że to raczej nie „obcy DNA” wprowadzony do tych roślin może być przyczyną szkodliwych efektów. Szkodliwe są pestycydy stosowane w technologii upraw typowej dla GMO. Trzeba bowiem pamiętać, że 90% uprawianych odmian GMO ma jeden z dwóch (albo oba na raz) rodzajów modyfikacji – odporność na opryski herbicydowe, albo zdolność do produkcji toksyny Bt – pestycydu pochodzenia bakteryjnego. Coraz więcej danych wskazuje, że herbicydy takie jak Roundup, stosowane w uprawach GMO mogą powodować wady rozwojowe i problemy z płodnością. Nie wiadomo dotąd, co robi toksyna Bt w organizmie człowieka. Niepokojący jest z pewnością fakt, że zarówno środki takie jak Roundup jak i toksyna Bt przenikają do krwi konsumentów. Ich ślady wykryto nawet we krwi pępowinowej noworodków. Przyszłość pokaże, jakie szkody mogą poczynić te substancje w ludzkim organizmie. W mojej opinii – żywność GMO z pewnością nie zasługuje na miano zdrowej żywności. Chcę jednak uspokoić konsumentów: wbrew obiegowym opiniom, w Polsce wcale nie ma w sprzedaży genetycznie modyfikowanych popularnych warzyw i owoców, np. pomidorów, sałaty czy truskawek. Także nektarynki, czy bezpestkowe mandarynki, to nie jest GMO. Możemy się za to spotkać w sklepie z GM kukurydzą, rzepakiem czy soją. Jednak przy odrobinie staranności, można tych produktów unikać.
„Wydajne odmiany genetycznie modyfikowanych roślin uprawnych to konieczność, jeśli chcemy wyżywić rosnącą liczbę ludzi na świecie” – tak uważa prof. Piotr Węgleński. Czy Pani się z tym zgadza?
Dane FAO wyraźnie mówią, że zasoby ziemi są w stanie wykarmić obecną, a nawet znacznie większą populację bez potrzeby uciekania się do GMO. Problem głodu nie bierze się z braku żywności, tylko z niesprawiedliwej dystrybucji, z biedy, a także ze spekulacji giełdowych i przeznaczania żywności do produkcji biopaliw. Obietnica, że GMO nakarmi głodujących to hasło czysto marketingowe. To kolejny przykład socjotechniki. Mówi się, że chcemy nakarmić głodujący świat, a tak naprawdę nie karmimy głodujących, tylko wlewamy to do baku samochodowego. Zresztą w Polsce nie mamy braków żywności, a wręcz przeciwnie – Unia Europejska wymaga od nas ograniczenia produkcji rolnej! Uprawy GMO nie są więc w Polsce do niczego potrzebne.
Czy zechciałaby Pani odnieść się do jeszcze jednej tezy prof. Węgleńskiego. Powiedział on na konferencji prasowej pod koniec sierpnia, iż mało kto sobie zdaje sprawę z tego, że w Polsce cukrzycy korzystają z insuliny, która jest wyprodukowana przez GMO. Tym GMO jest bakteria, której wszczepiono jeden gen człowieka: ten gen, który odpowiada za insulinę. „Hasło „Polska wolna od GMO” jest bardzo nośne, ale czy osoby, które je głoszą, nie chcą, żeby cukrzycy dostawali insulinę?” – pytał retorycznie prof. Węgleński.
To jest szkolna wiedza. Każdy, kto uważał na lekcji biologii wie o tym, że od lat – tanią insulinę otrzymuje się z GM bakterii. Tylko co to ma do rzeczy? Przecież nikt nie protestuje przeciwko wykorzystaniu GM bakterii w przemyśle farmaceutycznym! Hasło „Polska wolna od GMO” dotyczy jedynie rolnictwa – chodzi wyłącznie o to, aby w Polsce nie były uprawiane GM kukurydza MON810 i ziemniak Amflora. Nie ma to żadnego związku z produkcją insuliny.
Czy za jakiś czas będziemy mogli kupić żywność wyprodukowaną tradycyjnie, czy będzie tylko ta GMO?
Wszystkie opowieści o tym, że piękne truskawki, pomidory czy mandarynki bez pestek muszą być GMO to bzdury. To działanie na podświadomość: skoro wszędzie tego jest pełno, to już nie ma przed tym ucieczki. To nie jest prawda. Na całym świecie, a szczególnie w Europie, rośnie społeczny opór przeciwko technologii GMO w rolnictwie i produkcji żywności. Obecnie zakaz upraw kukurydzy MON810 obowiązuje w przodujących krajach rolniczych – Francji i Niemczech, a także w Luksemburgu, Grecji, Austrii, na Węgrzech, w Bułgarii i we Włoszech. Irlandia oraz Walia prawie w 100% objęte są strefą wolną od GMO, zaś Anglia w niemal 50%. Także w Szwajcarii obowiązuje moratorium na uprawy GMO, nałożone w wyniku ogólnokrajowego referendum. Ramowe stanowisko z 2008 roku mówi wyraźnie, że nasz rząd dąży do tego, aby Polska była krajem wolnym od GMO w zakresie rolnictwa. Dotąd to stanowisko nie było skutecznie realizowane w obawie przed sankcjami Komisji Europejskiej. Ale niedawno prezydent Komorowski zawetował ustawę o nasiennictwie, która zawierała furtkę prawną zezwalającą na uprawy GMO. Minister rolnictwa również dziś deklaruje, że będzie starał się ograniczyć zastosowania upraw GMO w Polsce i w Europie. Jest ku temu sprzyjający klimat, bo w lipcu tego roku Parlament Europejski opracował nowe wytyczne, które mają pozwolić krajom członkowskim samodzielnie decydować o zakazach upraw poszczególnych odmian GMO. Zakazy mogą być motywowane względami ochrony środowiska, względami społecznymi, a nawet kulturowymi. Te przepisy niedługo wejdą w życie. Mam wielką nadzieję, że to nie były tylko przedwyborcze obiecanki, ale realne działania, abyśmy w Europie nie byli kiedyś skazani wyłącznie na GMO i monopol korporacji, które są producentami tego wynalazku.
Czy rzeczywiście uprawy GMO są takie ekonomiczne? Dużo się mówi o tym, że żywność GMO ma być tańsza.
W dyskusjach nad ustawą o nasiennictwie czy ustawą o GMO, albo podczas debaty nad tym, czy Polska ma się zgodzić na uprawy GMO, czy ich zakazać, nie słyszałam, aby ktokolwiek przedstawił rzetelną analizę ekonomiczną i przekonujące wyliczenia. Znów więc podejrzewam, że to głównie chwyt marketingowy. Soja GMO, którą sprowadzamy z Ameryki jest rzeczywiście tańsza, ale nie dlatego, że jest modyfikowana, tylko dlatego, że pochodzi w wielkoobszarowych, przemysłowych upraw, gdzie zostały do minimum ograniczone koszty pracy ludzkiej. Między innymi dlatego uważam, że ten model agrobiznesu nie jest odpowiedni dla Polski. W Polsce mamy na wsi nadmiar rąk do pracy, co stwarza korzystne warunki do rozwoju rolnictwa tradycyjnego, rodzinnego, ekologicznego. Taki rodzaj rolnictwa produkuje zdrową żywność i daje utrzymanie ludności wiejskiej. Uprawy GMO nieodwołalnie prowadzą do latyfundyzacji wsi, rugowania drobnych rolników z ziemi i wzrostu bezrobocia. Zyski czerpią z tego tylko nieliczni, a społeczeństwo ubożeje. Chyba nie o to nam chodzi?
Warto powiedzieć też kilka słów o technologii upraw GMO.
Posłużę się przykładem. W Ameryce Południowej są latyfundia pełne soi GMO, które opryskuje się z samolotów herbicydem, na który są one uodpornione. Te samoloty nieraz opryskują chwastobójczym Roundup’em mieszkających w okolicy ludzi i ich pola. W tych regionach już od kilku lat notuje się podwyższony odsetek problemów z płodnością, pojawiają się wady wrodzone u dzieci.
Badania laboratoryjne nad wpływem Roundupu na komórki ssaków i na rozwój zarodkowy prowadzą m.in. dwa zespoły badawcze – zespół prof. Seraliniego z Caen we Francji oraz zespół prof. Carrasco z Argentyny. Seralini wykazał, że składniki Roundupu uszkadzają komórki i powodują zaburzenia w przekazywaniu sygnałów wewnątrzkomórkowych, a prof. Carrasco opublikował obserwacje, że Roundup powoduje powstawanie wad rozwojowych u zwierząt doświadczalnych – rozwijały się embriony z jednym okiem (cyklopia) lub z zaburzeniami rozwoju głowy (acefalia, mikrocefalia). Biorąc pod uwagę, że około 80% wszystkich upraw GMO na świecie, to odmiany odporne na Roundup lub inne podobne środki, związek tego herbicydu z GMO jest oczywisty. Jedząc GMO zjadamy pozostałości tej substancji.
Czy żywność modyfikowana genetycznie jest jakoś oznakowana?
W UE jest obowiązek znakowania żywności, która zawiera powyżej 0,9% GMO. Na zachodzie ruchy konsumenckie mają ogromne oddziaływanie na rynek i wiele sieci handlowych podjęło decyzję, że będzie sprzedawać tylko produkty z metką „nie zawiera GMO”. Także w Rosji i na Ukrainie, bardzo wiele produktów jest reklamowanych jako wolne od GMO. W Polsce ten trend dopiero się zaczyna. Obawiam się, że nasze inspekcje będą w najbliższym czasie musiały wziąć się solidnie do roboty i zacząć regularnie testować produkty żywnościowe, abyśmy mogli mieć pewność, że znaczek „bez GMO” jest wiarygodny.
Rzecznik Greenpeace Polska, Jacek Winiarski, tak skomentował decyzję prezydenta Komorowskiego: „Greenpeace jest bardzo zadowolony z weta prezydenta. Uważamy, że jest to krok w dobrym kierunku i cieszymy się, że prezydent wziął pod uwagę sprzeciw opinii publicznej – a badania mówią, że 67 proc. Polaków sprzeciwia się GMO – oraz skutki dla rolnictwa, które – gdyby ta ustawa weszła w życie – mogłoby stracić na konkurencyjności na rynkach europejskich, bo siła polskiej żywności tkwi w tym, że ciągle jeszcze jest zdrowa i naturalna”. Polska będzie wolna od GMO?
Ramowe stanowisko rządu mówi, że Polska ma być wolna od GMO w rolnictwie, ale dotąd rząd niewiele zrobił w tym kierunku. Bardzo budujące jest natomiast to, że w ostatnim czasie powstał wyraźny, oddolny ruch konsumencki. Kiedy w ustawie o nasiennictwie próbowano przemycić zapisy, które zezwalały by na uprawy GMO, w całej Polsce były dziesiątki manifestacji i happeningów. Demonstrowano pod Sejmem, pod Senatem i pod Kancelarią Prezydenta. Skutecznie – bo w końcu mamy prezydenckie weto do tej ustawy. Teraz, po wyborach, czekamy na dalsze kroki ministra Sawickiego. Mam nadzieję, że zgodnie ze swoją deklaracją, ministerstwo opracuje rozporządzenia zakazujące uprawy kukurydzy MON810 i ziemniaka Amflora. Te zakazy mogłyby zacząć obowiązywać jak tylko UE zatwierdzi nowe przepisy zezwalające krajom członkowskim samodzielnie decydować w sprawie upraw GMO.
Czym dla polskiego i europejskiego rolnictwa byłoby wprowadzenie takich upraw?
Przytoczę trzy najistotniejsze zastrzeżenia, jakie pojawiły się w opracowaniu Biura Analiz Sejmowych podczas debaty nad ustawą o GMO:
1. Skutki uwalniania GMO do środowiska są dalekosiężne i nieodwracalne, a równocześnie znacznie groźniejsze od skutków powodowanych przez jakiekolwiek inne czynniki zagrażające obecnie bioróżnorodności i jakości środowiska, przy czym rzeczywista skala zagrożeń pozostaje wciąż nierozpoznana.
2. Koegzystencja upraw GM i tradycyjnych oraz ekologicznych jest de facto niemożliwa (zbyt wiele nieprzewidywalnych czynników decyduje o „ucieczce genów”, czyli o niekontrolowanym rozprzestrzenianiu się pyłku lub nasion) oraz ze względu na rozdrobnioną strukturę agrarną polskiego rolnictwa; rolnictwo ekologiczne i transgeniczne wykluczają się.
3. Uprawa GMO jest sprzeczna z dalekowzrocznym interesem polskiego rolnictwa i przemysłu spożywczego; dopuszczenie odmian GMO uderzy w tradycyjny model polskiego rolnictwa, zagrozi konkurencyjnej pozycji polskiej żywności w UE i może doprowadzić do szybkiego wzrostu bezrobocia.
Zwraca Pani uwagę przy zakupach na oznaczenia „bez GMO”?
Tak. Przede wszystkim zależy mi na tym, żeby nie wspierać ze swojej kieszeni koncernów biotechnologicznych. Wolę kupować od tradycyjnych i lokalnych producentów. Tak jak mówiłam, modyfikuje się głównie cztery rośliny: soję, kukurydzę, rzepak i bawełnę. GM soja w większości przeznaczana jest na cele paszowe, zaś kukurydza – głównie na pasze i biopaliwa, a rzepak do produkcji olejów jadalnych i na biopaliwa. W Polsce możemy się zetknąć z GM soją obecną w wyrobach sojowych (potrawy wegetariańskie, mleko sojowe) i dodatkach (białko sojowe w wędlinach, lecytyna sojowa w czekoladzie). Tylko kupując soję z certyfikatem możemy być pewni, że jest wolna od GMO. Problemem jest białko sojowe w wędlinach – etykiety nie informują, z jakiej soi pochodzi. Nie sądzę jednak, by były to takie ilości, których należałoby się obawiać. Większość kukurydzy w Polsce pochodzi z importu z Węgier, gdzie obowiązuje zakaz upraw GMO. Ja kukurydzę kupuję węgierską. Co jest w płatkach kukurydzianych, tego już niestety nie wiemy. Amerykańskie wyroby oraz oleje rzepakowy i kukurydziany mogą zawierać GMO. Chcąc więc uniknąć GMO, należy kupować soję z certyfikatem ekologicznym, kukurydzę z Węgier i zrezygnować z oleju rzepakowego. Warto też zwracać uwagę na metki „organic cotton” – to bawełna pochodząca z naturalnych upraw. To może być nasz świadomy konsumencki wybór, jeżeli chcemy wspierać tradycyjne rolnictwo a nie korporacje, które czerpią zyski ze sprzedaży opatentowanych ziaren GMO.
Dziękuję za rozmowę.
Ewa Borycka-Wypukoł
Katarzyna Lisowska – gliwiczanka z kresowymi korzeniami. Z wykształcenia i zamiłowania biolog. Absolwentka Wydziału Biologii i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Ma tytuł doktora habilitowanego w specjalności biologia medyczna. Pracuje jako biolog molekularny, na stanowisku profesora, w dziale badawczym Centrum Onkologii w Gliwicach. Jest także członkiem Komisji ds. GMO przy Ministerstwie Środowiska. W sierpniu br. brała udział, jako zaproszony ekspert, w spotkaniu z Prezydentem RP, po którym Prezydent zawetował ustawę o nasiennictwie. Stan rodzinny: mąż, dwoje dzieci i pies. Pasje: fotografia, narty, Tatry, psy, genealogia, Kresy Wschodnie, zrównoważony rozwój, zrównoważony transport, ochrona drzewostanów miejskich. Jest także radną Rady Osiedlowej Śródmieście w Gliwicach.
* Cytat ze strony TV Planete:
Co mieli ze sobą wspólnego Árpád Pusztai i Ignacio Chapela? Obydwaj byli wybitnymi naukowcami, którzy ostrzegali świat przed negatywnymi skutkami sprzedaży żywności genetycznie modyfikowanej. Gdy skrytykowali branżę, której przyświecał cel finansowy a nie dobro i zdrowie ludzi, ich kariery nagle legły w gruzach. Árpád Pusztai przeprowadził wiele eksperymentów na szczurach, aby udowodnić długoterminowe skutki spożywania żywności genetycznie modyfikowanej. Jego odkrycia były szokujące. Zwierzęta cierpiały z powodu uszkodzonego systemu immunologicznego, skurczonych genitaliów i zmniejszonej zdolności przyswajania metali. Po publikacji wyników swych badań tylko przez dwa dni był bohaterem w środowisku naukowym. Podobno prezydent USA Bill Clinton wezwał dyrektora instytutu i Pusztai został zwolniony po 30 latach pracy, a jego zastraszeni koledzy zaczęli publikować fałszywe wyniki badań, aby zmniejszyć efekt afery. Nadal prowadzono badania nad żywnością genetycznie modyfikowaną, która wkrótce zaczęła być sprzedawana na całym świecie. W konsekwencji wielkie przedsiębiorstwa jak Monsanto pełną parą produkują pestycydy, których stosowanie bez uszczerbku dla ludzkiego zdrowia nie zostało w pełni uzasadnione. Dziś 95% badań nad GMO jest finansowane przez korporacje.
http://www.planete.pl/dokument-naukowcy-pod-obstrzalem-pulapki-inzynierii-genetycznej_35417
Wywiad ukazał się w miesięczniku „Optymalni” – listopad 2011