Zwykła a jednak niezwykła rodzina
Jako dziecko na szczęście nie chorowałem na poważne choroby, ale też niczym się nie wyróżniałem pod względem zdrowia od swoich rówieśników. Jeśli w szkole panowała ospa to wiadomo miałem ospę, jeśli był sezon przeziębień to oczywiście brałem antybiotyk taki jak połowa szkoły itd. Miałem szczęście przeżyć dzieciństwo bez Internetu bez smartfona i bez produktów udających jedzenie pod szyldem wielkiej korporacji zza oceanu. Spędzałem czas na podwórku grając z kolegami w piłkę i łażąc po drzewach, nikt nie mówił mi „smaruj się kremem, bo słońce cię zabije” nikt też wtedy nie zastanawiał się czy owoce, które jem były umyte, przecież były z naszego ogrodu nie z Biedronki.
Żywienie w domu rodzinnym było typowo śląskie, ponieważ z takiej rodziny pochodzę – dużo mięsa, ziemniaków, makaronu, śmietany, masła i oczywiście białego pieczywa. Lecz wielu produktów w tamtych czasach nie można było kupić i dobrze, bo dzięki temu wiem jak smakują swojska kiełbasa, krupniok czy masło, które robiła moja kochana Babcia.
Niestety proporcje produktów w posiłkach w każdej śląskiej rodzinie są dobierane według tylko jednego kryterium – najważniejsze, żeby się człowiek najadł do syta i tyle. Do wieku około 20-stu lat nie mogłem narzekać na zdrowie pracowałem, uczyłem się, jadłem wszystko co mi smakowało o każdej porze dnia i nocy. Później zaczęły się problemy z stawem kolanowym – ból w czasie chodzenia, później nawet w czasie spoczynku, nie do zniesienia w nocy. Lekarze diagnozowali różnie – jedni przepisywali mi leki na dnę moczanową, bo przyznałem, że mój ojciec się na to leczy, a inni chcieli mi operować łękotkę, bo nie wiedzieli o chorobie taty.
Na moje szczęście boję się operacji i nigdy nie lubiłem brać leków. Niestety wkrótce dołączyły ciągłe bóle głowy, więc moim niezbędnikiem stały się tabletki przeciwbólowe – wieczorem, żeby spokojnie spać – za dnia, żeby jakoś wytrzymać do wieczora.
(…)
Ireneusz Erfurt
Więcej – w majowym numerze miesięcznika „Optymalni”