Trzeba dzielić się tym, co dobre – rozmowa z Cezarym Papisem
Rozmowa z Cezarym Papisem*, wyczynowo trenującym żołnierzem zawodowym Oddziału Specjalnego Żandarmerii Wojskowej w Warszawie, który z powodzeniem wprowadził u siebie optymalną dietę. Czarek ze sportem związany jest od najmłodszych lat. Obecnie jest instruktorem systemu izraelskiej sztuki walki Krav Maga, polskiego systemu stworzonego na potrzeby sił zbrojnych WWBK (Walka w Bliskim Kontakcie) oraz instruktorem i dyrektorem na okręg mazowiecki fińskiego systemu walki ulicznej DEFENDO ALLIANCE. Jest też twórcą systemu treningu funkcjonalnego SPARTAN CROSS FIGHT (trening w oparciu o zasady interwałów). Ma 37 lat.
Może tak dość prowokacyjnie na początek zapytam – czy siłownia „odmóżdża”?
Nie. Nie „odmóżdża”. Myślę, że właśnie przez siłownię człowiek dochodzi do samego siebie. Poznaje samego siebie. Zdobywa mnóstwo wiedzy na temat swojego organizmu, wszystkich procesów, które w nim zachodzą. Myślę, że siłownia jest bardzo dobrym początkiem przygody ze sportem. Kiedy idziemy na siłownię, to nie jest to tak, że tylko dźwigamy jakieś ciężarki, rozbudowujemy swoją masę mięśniową, chcąc wyglądać monstrualnie. W dużej mierze zdobywamy wiedzę z zakresu anatomii, odżywiania, fizjologii naszego organizmu. A to, że fajnie mięśnie rosną, że się fajnie, atrakcyjnie potem wygląda, to może i także jest ważny aspekt, ale nie wiem czy najważniejszy…
Skąd w takim razie wziął się ten stereotyp?
Myślę, że tak naprawdę w głównej mierze, tak w 80%, z… zazdrości… Bo najłatwiej jest oceniać. I to jeszcze siedząc na kanapie, jedząc chipsy i pijąc piwko, oglądając do tego telewizję. Wtedy nie chce się d.. ruszyć i czegoś dla siebie zrobić. Bo wyczynowe ćwiczenia na siłowni, kulturystyka, to bardzo ciężki sport – wszystko musi być na czas, w ściśle sprecyzowanych ramach, z przygotowaną pod to dietą i ogólnie ciężkim treningiem. Gros osób, którzy krytycznie wypowiadają się o ludziach ćwiczących na siłowni to są właśnie tacy fotelowi sędziowie, im najłatwiej przypiąć komuś łatkę „bezmózg”.
Wspomniałeś, że przy wyczynowym ćwiczeniu wszystko musi być na czas – czy także jedzenie? Jak wyglądała kiedyś Twoja dieta?
Wcześniej, kiedy byłem na diecie typowo kulturystycznej – wysokowęglowodanowo-białkowej z niską podażą tłuszczu – wyglądało to bardzo restrykcyjnie. Dlaczego? A to dlatego, że musiałem wprowadzać dużą ilość białka, budując masę mięśniową. Było to minimum 2,2 g (na kg m.c.- przyp. red.) białka czystego, suchego, bardzo drogiego. – głównie chodzi tu o mięso. Do tego musiałem spożywać ogromne ilości suplementów, odżywek. I oczywiście węglowodany – też z wysokiej półki – ryż brązowy, płatki owsiane – to wszystko musiało być gotowane i podawane na czas – zawsze nosiłem z sobą całą torbę pojemników z jedzeniem. Było to bardzo uciążliwe. Jedzenie co 2-3 godziny, żeby nie dopuszczać do katabolizmu. Nieważne czy byłem, czy nie byłem głodny – przychodziła godzina, miałem jeść – dostarczyć tyle i tyle gram białka, węgli i jakąś małą ilość tłuszczu.
Najpierw masa, potem rzeźba?
Trochę tak. Człowiek się staje maszyną do jedzenia, bo musi najpierw nabrać masy. Później natomiast występuje ten element definicji mięśniowej, kiedy człowiek „rzeźbi się”. Ja to zawsze porównuję do tego, jak buduje się dom. Budując dom musimy się liczyć z tym, że na początku wokół domu będzie bałagan – góry ziemi z kopania fundamentów, gruz – to wszystko wygląda brzydko. Później sprzątamy, robimy wykończenie i dopiero na końcu, w całej okazałości wygląda to fajnie. Podobnie jest z organizmem. Najpierw musi być ten naddatek energetyczny, organizm musi się „zalać” tłuszczem, wodą i białkiem, żeby potem móc osiągnąć efekt „wyrzeźbienia” – inaczej się nie da.
A jak jest teraz z Twoim żywieniem?
W 2001 roku przed pierwszymi zawodami Mistrzostw Polski w kulturystyce mężczyzn seniorów, będąc na węglowodanach, tak jak wcześniej mówiłem, spotkałem kolegę, który „odkrył” dietę tłuszczową, czyli natrafił na książkę dr. Kwaśniewskiego. Pokazał mi ją, ale ja mu na to – zwariowałeś? Ja tu palę tłuszcz, a ty mi tu z dietą tłuszczową… No ale że pracowałem na siłowni i jak było mało osób, to miałem czas, zacząłem czytać. No i zaczęły do mnie docierać rzeczy banalne… Jedząc węglowodany jestem jak lokomotywa, do której dorzuca się węgla. Węgiel daję energię? No daje. Ale trzeba go bardzo dużo i trzeba ciągle dorzucać, żeby ta energia była. No i jest przy tym mnóstwo dymu. No a paliwo tłuszczowe, czyli wodór, to rakieta – tak? Startuje bardzo szybko, leci wysoko i przy spalaniu wydziela się woda, która też jest nam potrzebna. Po przeczytaniu powiedziałem do swego trenera, że chciałbym spróbować. Wszedłem w dietę tłuszczową niestety z błędem – tak się „wystraszyłem” węglowodanów, że w ogóle ich nie jadłem. Wyczytałem u dr. Kwaśniewskiego, że z naddatku białka te węglowodany się same utworzą. Myślałem, że będzie dobrze. I było. Tak do 2 tygodni. Potem stałem się wprost nieznośny, wszystko mnie denerwowało i ja wkurzałem wszystkich. Żona mi mówiła – zjedz coś słodkiego, bo z Tobą się nie da pogadać. No i stwierdziłem, że jednak nie – widocznie dieta tłuszczowa nie jest dla wszystkich. Odrzuciłem ją na wiele lat. Choć na przykład pisząc pracę magisterską o odżywianiu w sporcie na przykładzie kulturystyki również tę dietę przedstawiłem, jako jedną z dobrych diet do tego, by móc się na niej przygotować do występu. I tak było do tego roku. Dokładnie 17 kwietnia wyjechałem na poligon, gdzie jedzenie było jakie było i stwierdziłem, że zamiast jeść TO, spróbuję znów diety tłuszczowej i zobaczymy jak to będzie. Już po 3 dniach poczułem, jakbym dostał jakąś dodatkową bateryjkę. Niestety, gdzieś tak po 12 dniach zacząłem słabnąć, zacząłem odczuwać znów to, co przed laty. Zbyt obciąłem węglowodany. No więc powiedziałem sobie – co ma być to będzie – dorzucam. I po prostu najadłem się ziemniaków, zjadając zwykły obiad. I super! Zacząłem kombinować: może jednak więcej W? Może mniej B, a więcej T? I tak poeksperymentowałem i doszedłem do swoich właściwych ilości BTW. Dr Kwaśniewski opracowując złotą proporcję odnosił ją do osób przeciętnie aktywnych fizycznie lub chorych. Ja jako osoba z bardzo ciężkim treningiem musiałem znaleźć własne rozwiązanie na bazie tej złotej proporcji – i tak u mnie jest to 1g białka, 3,5 nawet do 5 g tłuszczu i węglowodany ok. 1 g do 1,5 g /kg m.c. Jak jem tyle węglowodanów – czuję się dobrze, jak mniej – słabo.
Co jesz najczęściej na śniadanie?
Jajecznicę! Na boczku, z pomidorkami i cebulką. 2 całe jajka i 5 żółtek. W ciągu dnia zjadam ok. 12 żółtek.
Jesteś zdrowym, silnym, wysportowanym człowiekiem… Od zawsze tak było?
Tak. Ze sportem jestem związany od dziecka. Zacząłem trenować od 7 roku życia. Najpierw było to judo, potem zapasy, boks, kick-boxing. Obecnie – od 10-12 lat – skupiłem się na systemach walk – Krav Maga, WWBK (Walka w Bliskim Kontakcie) oraz Defendo Alliance. Ostatnio zafascynowały mnie biegi typu Runmageddon, bieg Men Expert Survival Race. To biegi z przeszkodami – bardzo ciężkie – oprócz kilometrażu trzeba tam czołgać się, przeskakiwać przeszkody, wskakiwać do wody z lodem…
Oj, to trzeba lubić…
Polecam każdemu, bo można się naprawdę pozytywnie przy tym zmęczyć. Chcę przy tej okazji powiedzieć, co zauważyłem u siebie po zastosowaniu diety tłuszczowej. Otóż ja się za bardzo nie męczę… No pewnie – wpadam zmęczony na metę, ale nie „odcina mnie”. Widzę jak wielu pada prawie bez życia za linią, siedzą, leżą z nogami do góry… U mnie na diecie optymalnej czegoś takiego nie ma.
Masz jeszcze inne tego typu obserwacje?
Brałem udział z kolegami z sekcji w takich naszych „wewnętrznych” zawodach. To jest konfrontacja różnych sztuk walk, takie typowe MMA. Walczymy sobie z kolegami, żeby zobaczyć jak wygląda nasza forma. No i walczyłem z kolegą, wyższym o dobre 20 cm i cięższym też tak z 20 kg – pary były wybierane losowo. No nic – pomyślałem, zje mnie… I jak się okazało – nie tak to było… Kiedy doszliśmy do konfrontacji i ja się w niego „wpiąłem”, on zaczął się męczyć. Męczył się i męczył i jak już „spuchł”, to ja sumiennie – kroczek po kroczku poszedłem do góry i „udusiłem” go…
Założyłeś mu duszenie?
Dokładnie. Założyłem duszenie w trójkącie i walkę wygrałem. Stwierdziłem też, że nie jestem jeszcze specjalnie zmęczony i poszedłem na drugą walkę. I tę drugą walkę również wygrałem. Może nie tak ładnie, bo na punkty, ale – że tak powiem – poprzez „zajechanie” przeciwnika. On już nie miał sił walczyć, a ja ciągle miałem dużo energii. Jestem przekonany, że to dzięki tłuszczom właśnie. Mały objętościowo posiłek daje dużo energii, z której można długo korzystać. Myślę, że dieta optymalna to prawdziwe optymalne jedzenie dla sportowców i żołnierzy.
A jak jedzą żołnierze?
Całe szczęście żołnierze teraz żywią się sami. Bo – nie czarujmy się – wiadomo jak „żywi” system. Tak żywi, ile ma kasy i jakie ma odgórne zalecenia. Pewnie żywili by nas dietą śródziemnomorską – gdyby były na to pieniądze. Obecnie jest to obiad tzw. tradycyjny, przy wyjazdach jakieś puszki. Świadomość u chłopaków, z którymi pracuję znacznie wzrasta. Wiadomo, chodzi o to jaką dietę ja stosuję. Mówiłem i mówię o żywieniu tłuszczowym. Na początku śmiali się: co dziś na śniadanie masz? – smalec? Ale jak zobaczyli jak trenuję, jaką mam wydolność, to zaczęli się interesować, co i jak. Zaczęli prosić – możesz mi to rozpisać, powiedzieć co jeść? Ja zawsze mówię – tak, ale najpierw coś na ten temat przeczytaj, co dr Kwaśniewski pisze, kup książkę na ten temat. I daję namiar do Zuzanny Rzepeckiej. Już chyba z 15 osób tak zaczęło jeść.
Czyli jesteś dobrym przykładem.
Uważam, że dieta tłuszczowa, optymalna jest najlepszą dietą jaka może być. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Jeżeli ktoś nie chce jej stosować, to niech jej nie stosuje – nie będę przekonywał na siłę. Aczkolwiek każdy powinien zwrócić uwagę na to, że dzięki temu co tzw. „zachód” nam daje teraz do jedzenia stajemy się głupi, zniewieściali i nie mamy siły. Co jedzą zwierzęta łowne, typu sarna, jeleń? Fajnie wyglądają, ale cały czas przeżuwają – żyją po to, żeby jeść. Tupniesz nogą – i takie zwierzę znika… Co z tego, że wielkie. A zobacz, co je wilk, ryś. Te zwierzęta polują, nie żyją, żeby szukać jedzenia – one jedzą, żeby żyć! Natura sama to fajnie poukładała i nie należy tego zmieniać. Każda ingerencja w naturę łączy się z jakimiś konsekwencjami – niekoniecznie dobrymi dla nas. By dojść do własnej, idealnej „diety optymalnej”, oczywiście opartej na „złotej proporcji” trzeba słuchać swojego organizmu. Każdy jest inny, ma inny wydatek energetyczny i dlatego są różnice w jednej diecie optymalnej… Zrobienie 100 przysiadów, 100 pompek i przepłynięcie 1 km dla kogoś może być wręcz niewykonalne, a spali przy tym np. 1000 kalorii, bo tak ciężko będzie pracował. A dla kogoś wytrenowanego to wydatek 200-300 kalorii max… Dlatego też ogólnie bzdurą jest wyliczanie dziennego zapotrzebowania kalorycznego. Jeść należy wtedy, kiedy się chce, do zabicia uczucia głodu, bo zdrowy organizm wie, czego potrzebuje i tego chce. Oczywiście najpierw trzeba go nauczyć. O to w żywieniu optymalnym chodzi. Najpierw „uczymy” nasz organizm, ile potrzeba mu białka, tłuszczu i węglowodanów, następuje jego przebudowa i zaczyna on potem domagać się tych dobrych rzeczy.
Jak wygląda Twój dzień treningowy?
Czasami trenuję dodatkowo i 6 godzin dziennie, nie licząc treningu w pracy. Rano – krótkie bieganie 6-8 km, następnie jest jakaś siłownia, basen, walka wręcz i wieczorne treningi, w które jestem bardzo zaangażowany. Jestem instruktorem, prowadzę zajęcia po 3-4 godziny. Cały czas muszę być rozgrzany, bo wszystko demonstruję. Generuje to duży wysiłek fizyczny. Z kolei treningi w pracy wykonywane są z pełnym obciążeniem – buty, nakolanniki, naramienniki, kamizelka kuloodporna, kamizelka taktyczna, hełm, broń krótka i długa, magazynki – wszystko razem waży ok. 25 kg. Na sałatkach bym daleko z tym nie zaszedł. Ale i stosując dietę optymalną musiałem, jak już wspominałem, dokonać korekt i tuż po dużym wysiłku muszę też uzupełnić węglowodany. Teraz już wiem, że przy ciężkich treningach, żeby normalnie funkcjonować, trzeba podnieść ilość węglowodanów.
A ‘propos „normalnie funkcjonować” – tej energii musi Ci wystarczyć także dla dzieci…
Zgadza się. Mam trójkę wspaniałych dzieciaków – córki 11 lat i 4 i pół roku, i syn 3 i pół roku. I to on szczególnie jest takim tzw. żywym srebrem i kiedy wracam z pracy, po tych wszystkich treningach, mówi od progu – tata, szalejemy? I trzeba mieć energię, żeby z nimi szaleć… Myślę, że tej siły dla nich mi nigdy nie zabraknie.
Sądzę, że opis Twojego dnia codziennego robi niesamowite wrażenie… I chyba jednak szczególnie na mężczyznach.
Wiesz, ja jestem przerażony, co się dzieje z mężczyznami. Facet powinien być facetem. Mieć jakąś-tam konkretną siłę, uprawiać sport. Być męski po prostu. A nie zakładać „rurki”, czesać się na boczek itp. No niestety, coraz więcej jest zniewieściałych mężczyzn… To przerażające, bo to już nie tylko moda, ale tendencja. Zastanawiam się, dlaczego tak wcześniej nie było. Nie chcę być taki całkiem skrajny, ale popatrzmy wstecz – co ludzie jedli? Boczek, smalec, mięso, jaja, podroby. Przecież nie było sałatki z avocado, przeróżnej zieleniny, produktów light. Była kapusta, marchewka, buraki. Ale soja? Flaki sojowe? Pasztet, kotlet, parówki – sojowe??? No i jak ma być. Mężczyźni jedzą takie bzdury, a przecież dawno udowodniono, że w soi jest mnóstwo estrogenów, no i są już efekty… Trzeba z tym jak najszybciej skończyć.
Całe szczęście istnieją myślący, poszukujący przyczyn mężczyźni…
Zgadza się. Na Facebooku prowadzę profil – Optymalni sportowcy – zapraszam chętnych do wymiany doświadczeń i dyskusji. Oczywiście zapraszam nie tylko trenujących panów, ale i panie. Trzeba się dzielić tym, co jest dobre.
Dziękuję za rozmowę!
Ewa Borycka-Wypukoł
*wywiad przeprowadziłam w 2015 roku podczas Zjazdu Rodzin Optymalnych w Ustroniu
„